No dobrze. Widzę coming-outy dotyczące pamiątkowych zegarków po bliskich, tak więc podzielę się historią zegarka po moim dziadku.
Parę lat temu strzeliło mi do głowy, by wziąć ślub (ludzie robią różne głupie rzeczy, proszę o wyrozumiałość). Ślub jak to ślub, jest to impreza organizowana głównie z myślą o dwóch stronach: w sensie dla panny młodej i dla gości. Dla gości, wiadomo, by wszyscy mogli dzielić z wami tę chwilę, a dla młodej, bo ma konkretne marzenia (pielęgnowane zapewne od dzieciństwa) odnośnie tego jak powinna wyglądać ona sama, ceremonia zaślubin i wesele – ale nie o tym…
Po dogadaniu wszystkich szczegółów, zakupu sukni ślubnej, butów i damskiej biżuterii na zamówienie itd. przyszło mi wreszcie pomyśleć o sobie. Zacząłem wtedy rozpytywać ojca i dziadków o ew. zegarki znajdujące się w ich posiadaniu, które mógłbym założyć chociażby tylko na sam ślub. Ojciec, całkowicie niezegarkowy, znalazł w szufladzie dwa zdepnięte kwarce, z gatunku Perfectów z lat 90tych, których nie dało się już odratować. Dziadek od strony matki, mimo iż gadżeciarz taki jak ja (a może na odwrót – patrz geny?) sam od blisko dwudziestu lat nosi wysłużonego… Perfecta. U dziadka ze strony ojca podobna sytuacja, aczkolwiek tutaj pojawiło się światełko w tunelu. Zostałem niespodziewanie wtajemniczony, wyróżniony wręcz, informacją o istnieniu rodzinnego sejfu. Żeby jednak nie rozpalać mojej bogatej wyobraźni – zaznaczono, że sejf był praktycznie pusty.
„Praktycznie” słowo klucz. W sejfie oprócz mało znaczących dokumentów znajdował się ponoć jakiś zegarek. Zepsuty ale złoty, co oznaczało dwie rzeczy. Po pierwsze, bardzo chciałem go mieć na nadgarstku w czasie ślubu, po drugie babcia bardzo nie chciała mi go dać.
Dlaczego babcia, zapytacie? Ano…
W trakcie moich przygotowań do ślubu, drugi dziadek niespodziewanie zmarł, w miesiąc od szokującej diagnozy – stwierdzony rak płuc – mimo iż nie był palaczem (w przeciwieństwie do drugiego dziadka, który pali od 11 roku życia i jest zdrów jak ryba, ale znów nie o to…).
Pomijam cały rozdział dotyczący przeżyć z tym związanych, oraz faktu że moja matka w tym samym czasie również została zdiagnozowana na raka – nie o to, nie o to.. przejdźmy wreszcie do samej historii zegarka.
Mój dziadek był „badylarzem”, jak to mówiono wtedy. W sensie założył w latach 60tych ogrodnictwo w Bydgoszczy. Badylarzom żyło się wtedy bardzo dobrze, a że dziadek miał głowę na karku, zabezpieczał majątek częściowo skupując złoto od tak zwanych Rusków (mitycznych wędrownych stworzeń, przypominających irlandzkie skrzaty, te co czekają po drugiej stronie tęczy z garncem złota).
Dziadek namawiał do zakupu złota również swoich znajomych. Jeden z jego przyjaciół kupił po takiej namowie złotego Poljota. Zegarek ten służył mu bodajże przez miesiąc, po czym uległ awarii. Rozeźlony przyjaciel skarżył się potem na dziadka, że niepotrzebnie go namówił do zakupu itd. itp., co z kolei dziadkowi nie dawało spokoju, więc ostatecznie odkupił zepsutą sztukę i… schował ją do sejfu.
Ponoć w czasach prosperity ów sejf krył w sobie kilkanaście złotych monet i kilka pięknych złotych zegarków (tu dopiero moja wyobraźnia pracuje). Jednakże siostra mojego ojca postanowiła wybyć do Berlina, gdzie chciała ułożyć sobie życie, więc dziadek z babcią wyekspediowali ją ze „złotym pakietem”. W ciągu lat dosyłali jej kolejne dary, aż w końcu w sejfie został tylko jeden zepsuty Poljot. W tym samym czasie upadła komuna i fortuna odwróciła się od „badylarzy” o 180 stopni.
Zepsuty Poljot przeleżał w sejfie circa 50 lat. Nieruszany, traktowany jako złoto w postaci koperty. Taka lokata na czarną godzinę, jak to starzy ludzie lubią mówić. Możecie sobie wyobrazić, co według babci może oznaczać „czarna godzina”, a raczej jakie sygnały świadczą o jej nadejściu – podpowiem że np. śmierć męża wpisuje się w ten schemat. Nie chciałem wyjść na sępa, a jednocześnie nie chciałem by babcia sprzedała kiedyś zegarek za cenę złomu. Ostatecznie babcia sama doszła do wniosku, że powinienem wejść w jego posiadanie i chwała jej za to.
Zegarek natychmiast oddałem do zegarmistrza. Pamiętam, jak szef zakładu wyszedł z nim w dłoni, by poznać właściciela i uświadomić mnie, że to bardzo ładny egzemplarz (opowiedział mi m.in. jak sam w młodości marzył o takim Poljocie itd. – poczułem się wtedy dumny). Najśmieszniejsze jest to, że ostatecznie nie ubrałem tego zegarka na wesele. Zegarmistrz nie wyrobił się z naprawą
Mogę natomiast śmiało stwierdzić, że zegarek ten stał się katalizatorem dla mojej zegarkowej pasji. Zakup alternatywy na ślub pociągnął za sobą kolejne zakupy i jestem tu, gdzie jestem.
Dziadkowego Poljota noszę na wszystkie rodzinne święta i wyjazdy. Dostawałem za niego wysokie oferty, prawdopodobnie przekraczające jego rynkową wartość. Oczywiście nie zamierzam go sprzedawać. Dwa lata temu urodził mi się syn. Myślę, że mam już dla niego pomysł na prezent ślubny.
autor: Wadim Zalewski